Peru – magiczne Machu Picchu i Święto Słońca

Na skraju puszczy amazońskiej, pomiędzy wzgórzami, ukryte przez cztery stulecia przed ludzkim wzrokiem, leży jedno z najbardziej tajemniczych miast na świecie. XV-wieczne ruiny Machu Picchu w Peru. Inkaskie miasto, ale czy na pewno miasto? Co do tego nie ma pewności. Czy była to aglomeracja dla inkaskiej elity z dużą liczbą miejsc kultu, w których cześć oddawano nie tylko Bogu Słońce. Czy tylko i wyłącznie rozbudowana świątynia Inti, w której mieszkały kapłanki: Dziewice Słońca?

Zaledwie kilka dni po przesileniu zimowym, które przypada 21 czerwca, tuż po wschodzie słońca docieramy na miejsce. By przekonać się jak bardzo jest to magiczne miejsce i czas. Czekamy cierpliwie, aż słońce podniesie się znad wzgórza. I wtedy właśnie wyłania się, dokładnie pomiędzy dwoma szczytami. To czas na oddanie czci Matce Ziemi. Pacha Mama wysłuchuje próśb, a liście koki – świętej rośliny Peruwiańczyków spełniają rolę ofiary.

Świątynia Trzech Okien – promienie słońca podczas przesilenia zimowego padają na ten prostokątny kamień i tworzą cień czakany, czyli indyjskiego krzyża, który reprezentuje kosmiczny ład. Trzy okna to Hanan Pacza – niebiański świat reprezentowany przez kondora, potem zwykły świat, czyli Kay Pacza, którego uosabia puma oraz świat podziemny Uku Pacha, którego patronem jest wąż.

Znakomicie utrzymane tarasy, na których uprawiano ziemniaki czy kukurydzę, dziś porastają kwiaty i krzewy w tym najświętszej rośliny – koki. Świetnie zachowane mury świątyń i domów – peruwiańska selwa ukryła przed hiszpańskimi konkwistadorami. Na szczęście. Oni traktowali świadectwo inkaskiej kultury… prochem. Kamienne idealnie dopasowane, docięte na styk, ułożone bez zaprawy. Jak tego dokonali? W XV wieku? Bez dostępu do zaawansowanej technologii. W dodatku wytrzymałe na trzęsienia ziemi? Do dziś jest nierozwiązaną zagadką. Naukowcy cytowani przez National Geographic twierdzą, że Machu Picchu zostało jedynie rozbudowane przez Inków, a istniało tam co najmniej od 6 tysięcy lat.

Naprzeciw Machu Picchu – Starej Góry, czyli najwyższego wzniesienia w okolicy dumnie wznosi się Młoda Góra. Wspinaczka na szczyt Wayna Picchu jest mozolna. Stromo i wąsko. Ale opłaca się dla takich widoków. W dole wije się święta rzeka Urubamba, w oddali widać ruiny całego miasta. Ponad 2,660 metrów nad poziomem morza.

Powrót tą samą drogą. Najpierw autobus zgrabnie pokonujący serpentyny w dół do Aguas Calientes. Nie ma tam samochodów. Jedynie autobusy i pociąg przeciskający się pomiędzy domami. Droga do Ollantaytambo. Tu także świadectwo niezwykle wytrzymałej i ekstremalnej architektury. To są spichlerze. Zbudowane tak, by działały jak współczesna lodówka.

Pomiędzy Machu Picchu a Cusco – rozpościera się Święta Dolina Inków. Z świetnie zachowanymi ruinami świadczącymi o potędze inkaskiego imperium. Czas na Chinchero. Mała przerwa na herbatę i odpoczynek. Seniora Marlen prowadzi stowarzyszenie, które kultywuje tradycyjne metody wyrobu tkanin z wełny alpaki. Kobiety ręcznie czyszczą runo w wodzie ze startym korzeniem saqta, który pieni się naturalnie. Potem powstaje nić. Dalej farbowanie. Tylko naturalnymi metodami. Do barwienia wełny używa się roślin i ziół. Kolor czerwony uzyskuje się z robaczków żyjących na kaktusach. Cochinilla z dodatkiem soli nabiera pomarańczowej barwy, a z kamieniem wulkanicznym osiąga głębię rubinu.

W Chinchero do dziś używa się tarasów inkaskich, już nie pod uprawę, ale choćby do konserwowania ziemniaków. W dzień w pełnym słońcu się suszą, a w nocy mrożą. I tak przez wiele dni. To jedna z ponoć pięciu tysięcy odmian ziemniaków istniejących w Peru. Tu już widać rękę hiszpańskich najeźdźców. Na tym czego się nie udało do końca wysadzić w powietrze budowali kościoły. Tak więc miesza się ta kultura inkaska z kolonialną w tle ośnieżonego szczytu. Veronica góruje nad doliną.

Moray. Laboratorium Inków. Tak je nazywali. W tym miejscu Inkowie krzyżowali ze sobą różne odmiany roślin. Powstawały w ten sposób nowe gatunki ziemniaków, kukurydzy, zbóż… Odporne na trudny klimat, na wysokość, bo tu uprawia się pola na wysokości nawet 4 tys. m.n.p.m. Te tarasy są nawadniane, a różnica temperatury między górnymi, a dolnymi wynosi 15 stopni. Coraz bardziej zaskakuje geniusz Inków.

Nieopodal Moray leży miasto Maras. Ze skał wypływa strumyczek. Bardzo słony. Inkowie pobudowali w tym miejscu ponad 4 tys. salin do dziś wykorzystywanych przez miejscową ludność. Słona woda napełnia zbiorniki, a gdy wyparuje na słońcu zbiera się sól. Zwykłą białą, nieco niżej różową mineralizowaną oraz sól wykorzystywana do leczniczych kąpieli.

Dalej Świętą Doliną Inków docieramy do Pisac. Co w języku keczua oznacza kuropatwę i taki kształt nadano miastu. To kolejne świadectwo wielkiego geniuszu Inków. Gdy umierał władca, był mumifikowany i pozostawał wraz z rodziną w swoim pałacu. Następca musiał więc wybudować sobie nowy. I tak podążając z miejsca na miejsce, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że imperium Inków zbudowane w zaledwie 300 lat a obejmujące dzisiejsze Peru, Ekwador oraz częściowo Boliwię, Kolumbię, Chile i Argentynę było wręcz magicznym przedsięwzięciem.

I tak dotarliśmy do Cusco. W języku keczua oznacza pępek świata. To była stolica imperium Inków, z którą rozprawili się hiszpańscy najeźdźcy. Dziś miasto na wysokości niemal 3,4 tys. M n.p.m. zamieszkuje ponad 300 tysięcy ludzi. W czasach kolonialnych świątynie inkaskie zostały zamienione na kościoły. Taki los spotkał Coricanchę – Świątynię Słońca, która po częściowym zburzeniu i odbudowaniu już w stylu kolonialnym stała się klasztorem dominikanów. Współcześni cuscenios dumni są ze swojej inkaskiej przeszłości. Jednak przez wieki chrystianizacji tych terenów przyjęli chrześcijaństwo, ale na swój własny sposób. Obdarzając Marię przymiotami Pacha Mamy, a Chrystusa traktując jako wielkiego szamana. Praktykują synkretyzm religijny, w którym rdzenne wpływy mieszkają się z narzuconą przez Hiszpanów kulturą i religią.

Widać to podczas Święta Słońca. Initi Raymi obchodzone w Cusco 24 czerwca jest najważniejszym wydarzeniem w roku dla mieszkańców całego regionu. Mieszają się kościelne uroczystości z państwowymi oraz z plemiennymi. Święto zaczyna się o świcie w dawnej Świątyni Słońca – Quricancha, później przenosi się na Plaza de Armas. I dalej do Sacsayhuaman. To przedstawienie jest doskonałym teatrem dla turystów. Dla cuscenios oznacza jednak więcej. To część ich tożsamości. Inscenizację, gdzie cześć oddaje się nie tylko Inti, nie tylko Pacha Mamie, ale też największemu inkaskiemu władcy, który był twórcą potęgi tego miasta. Historyczny Pachaqutek do dziś jest szczerze uwielbiany przez mieszkańców.

Każdy strój reprezentuje inną część kraju: od pustynnych terenów nad Pacyfikiem, po ludzi gór żyjących w wysokich Andach, aż po mieszkańców puszczy Amazońskiej… Inti Raymi trwa do późnych godzin nocnych. Całe miasto wypełnia muzyka i taniec.

Wyruszamy tam w tym roku kilka razy – szczegóły znajdziecie TU 

autorka: Agnieszka Kledzik 

Narodowy Park Chobe w Botswanie to najstarszy w tym kraju i jeden z największych rezerwatów przyrody na świecie. To dom dla wielu gatunków dzikich zwierząt. W tym i króla sawanny.

Lew afrykański w parku nad rzeką Chobe jest praktycznie, na wyciągniecie ręki, o ile dopisze nam szczęście. Tak było podczas te wyprawy. W pewnym momencie zza zarośli wyłoniły się dwa dorosłe samce, zwabione prawdopodobnie zapachem samic. Scenariusze w takiej sytuacji są nieprzewidywalne. Bo jak w każdej rodzinie może dochodzić do zgrzytów. Kto komu tu zagraża? W stadzie są młode. Potomstwo innego samca. Te lwy pozbawione są skrupułów. Idą, by je wyeliminować? Lwica ma świadomość, że to nie zabawa, że chodzi o przetrwanie jej dzieci z poprzedniego związku. Dlatego nie zawaha się, gdy trzeba będzie uderzyć. Jest też zwinniejsza.

Rolą lwów jest ochrona stada. Dlatego dużo i często śpią, jakby kumulując energię na sytuacje kryzysowe. Tu jednak w parku nikt im nie zagraża, no chyba że inny duży kot. No więc odpoczywają. A obowiązek polowania spada w tej sytuacji w głównej mierze na barki lwic.

Co jeszcze zobaczymy w parku? Majestatyczne kudu wielkie – dumnie prezentuje poroże. Pozuje cierpliwie. Podobnie jak impala, jego urocza kuzynka. Stworzona do przechadzania się po wybiegach. Tu celebrytów nie brakuje. Jedne wabią złocistą sierścią i niepodważalnym urokiem. Inne przyciągają wzrok wymyślnymi kształtami czy kolorami jak choćby lilak, który wybija się na tle konkurencji. Nieopodal zasiadł bielik afrykański. Monitoruje całą okolicę.

A w zaroślach kryje się żyrafa. Wiecznie nienasycona. By zaspokoić głód musi zjeść nawet 40 kg liści. To zaspokaja też jej zapotrzebowanie na wodę. Dzięki temu nie musi przyklękać czy stać w… rozkroku. Natura ukształtowała ją tak, że o ironio – ma za krótką szyję, by sięgnąć ziemi. Wyjątkowym przysmakiem dla niej jest akacja. Roślina ta zawiera DMT – substancję psychoaktywną. Długoszyja piękność jest więc ciągle na haju?

Afryka – 1 kontynent, 4 kraje – wyruszamy m.in. do Botswany w sierpniu 

autorka: Agnieszka Kledzik 

 

Republika Południowej Afryki – kraj kontrastów, dzikiej przyrody, bogactw naturalnych, z którego pochodzi 2/3 światowego wydobycia złota i kraj ogromnej biedy.

Kanion rzeki Blyde. Trzeci co do wielkości kanion na świecie. Malowniczy szlak wyznaczony przez rzekę ciągnie się na długości 26 km w północnej części Gór Smoczych. Rdzawe skały tworzą wymyśle kształty czarując oczy turystów. Tu też pod koniec XIX wieku rozgościli się poszukiwacze złota. To jednak dopiero początek trasy widokowej Panorama Route.

Three Rondavels – te charakterystyczne skały swoją nazwę zawdzięczają tradycyjnym, afrykańskim, okrągłym domom krytych trawą. Pierwotna nazwa tych szczytów oznaczała jednak wodza i jego trzy żony. Odsłoniły się w całym swym majestacie. Choć nie było co do tego pewności po deszczowym poranku.

I dalej droga przez pola, lasy… Gdyby nie świadomość, że w dali rosną nie buki, nie olchy, lecz eukaliptusy, można by się poczuć dziwnie swojsko. Droga prowadzi do 6-milionowego Johannesburga – Złotego Miasta, którego fundamenty powstały na tym szlachetnym kruszcu. Największego miasta w RPA i wciąż pełnego kontrastów.

Zaledwie 20 kilometrów dalej Soweto. Jednolite. Czarne. Z dramatyczną historią. Wybudowane przez białych dla czarnych. Największe getto do czasu upadku apartheidu, zbrodniczego systemu opartego o segregację rasową. Stąd poszła iskra wyzwolenia, gdy biali zaczęli strzelać do protestujących… dzieci. Tu jest dom Nelsona Mandeli – pierwszego prezydenta RPA wybranego w wolnych wyborach w 1994 roku. Nieopodal mieszkał jego przyjaciel – anglikański biskup Desmond Tutu. Obaj zostali laureatami Pokojowej Nagrody Nobla.

Dziś oficjalnie to miasto zamieszkuje 2 mln ludzi. Nieoficjalnie nawet 5 milionów. Te dwie wieże chłodnicze elektrowni stanowią symbol tego czarnego miasta.

Park Krugera – największy w Afryce Południowej. Na 20 tysiącach kilometrów kwadratowych żyje pół tysiąca gatunków ptaków i niemal 150 gatunków ssaków, w tym tak zwana Wielka Piątka Afrykańska, którą tworzą: słoń, nosorożec, bawół, lampart i lew.

Ten ostatni w towarzystwie partnerki spożywa właśnie wieczerzę. Antylopę? Zebrę? Na mniejsze nie opłaca się polować. Nonszalancko dość. Nie robiąc sobie nic z podglądających ich po drugiej stronie stawu. Ona zaś odpoczywa. Po polowaniu zapewne. Przygotowanie kolacji dla króla zwierząt może wyczerpać.

To na barkach lwic spoczywa ten trudny obowiązek wykarmienia stada. Ta wcale nie wybrała się na spacer po asfaltowej drodze. Stąd widać lepiej ukryte w wysokiej trawie… jedzenie. Jedzenie, które ma dobry słuch i potrafi szybko uciekać.

Pożywienie dla zwierząt roślinożernych też potrafi się bronić. Soczyste z początku liście drzew i krzewów z czasem, w miarę ich obskubywania stają się gorzkie, a nawet trujące. Drzewa w sobie tylko wiadomy sposób przekazują sobie nawzajem informację o wygłodniałym stadzie i nawet te w okolicy gorzknieją, zmuszając kopytne do dalszej migracji, a sobie zapewniając czas do odnowy.

Jeden kontynent i cztery kraje – ruszamy tam już w sierpniu 

autorka: Agnieszka Kledzik

Belgrad, stolica Serbii. Piękne miasto, przypominające polskie stare miasta, jeszcze przed “zastrzykiem” unijnych dotacji na renowacje. Piękni, życzliwi i… religijni ludzie. Przywiązanie do wiary prawosławnej widać na każdym kroku.

Cerkiew św. Marka. Już przed wejściem kręci się sporo wiernych. Jeden z nich podchodzi do batiuszki i całuje go w dłoń. Rozmawiają serdecznie. Wewnątrz wysokie wnętrze wydaje się surowe. Dopiero przed ołtarzem widać przepych. Mozaiki misternie malują zadumę na twarzach świętych. Ołtarz spływa złotem. Poza tym surowo, tak jak i wierni, którzy w pośpiechu wpadają na chwilę. Starsi ludzie, młodzi mężczyźni, kobiety z siatkami w ręku… Kłaniają się obrazom, jedni całują, inni „omiatają” po wykonaniu znaku krzyża. Ot, taka prawosławna codzienność…

Cerkiew św. Sawy. Jedna z największych na świecie i wciąż w budowie. Postawiono ją na miejscu tej, którą strawił ogień w XVI wieku. Jej odbudowa rozpoczęła się trzy wieki później i trwa do dziś. Turyści mieszają się tu z wiernymi. Nikt na nikogo nie zwraca uwagi. Jedni przyszli po to, by delektować się i sycić oczy przepychem serbskiego Bizancjum, drudzy szukają tu duchowego pocieszenia. Jakby rozmawiali ze świętymi uwiecznionym na ikonach. W kościołach wschodnich ikona jest „czymś” więcej niż tylko wizerunkiem świętych. Ikonopisarz w ciszy, skupiony na modlitwie, osiąga połączenie z Duchem Świętym który prowadzi jego rękę. Ikona jest więc stworzona przez człowieka – narzędzie w rękach Boga.

Każda serbska rodzina ma swojego patrona. Ta tradycja ciągnie się jeszcze od czasów słowiańskich. Wraz z chrześcijaństwem pogańskich bożków trzeba było wymienić na chrześcijańskich świętych. Patron rodziny przechodzi z ojca na syna – taka wielowiekowa tradycja. O rodziny dbają więc święci tacy jak Maryja, ale są też bardziej lokalni święci jak Justyn, czy Kosma oraz bardzo popularni, czyli św. Jerzy i św. Mikołaj. Ten ostatni patronuje największej ilości rodzin. Swoje święto w prawosławnej Serbii ma 19 grudnia. Wierni świętują zawsze trzy dni. W tym czasie rodzina pod patronatem św. Mikołaja przyjmuje gości, bliższą i dalszą rodzinę, znajomych, sąsiadów. Trzeba ich nakarmić i napoić. Często trzeba wziąć urlop w pracy, by sprostać tym tradycyjnym obrzędom.

My wybieramy się tam w maju. Ruszymy śladem bałkańskich sanktuariów nie tylko w Serbii, ale i Czarnogórze, Chorwacji, Bośni i Hercegowinie.

autorka: Agnieszka Kledzik

Malta. Jedno z najmniejszych państw świata. Powierzchnia wyspy położonej na morzu Śródziemnym jest nieco mniejsza od… Krakowa. Archipelag maltański to też wyspy Gozo i Comino oraz wiele innych mniejszych niezamieszkałych wysepek.

Malta jest też jednym z najbardziej zaludnionych państw na świecie i ma największe zagęszczenie… zabytków. Są tu też budowle megalityczne sprzed wielu tysięcy lat. Ilu dokładnie? To do dziś jest nierozwiązaną zagadką. Najbardziej popularnym megalitem jest ta świątynia na wyspie Gozo. Według legendy miała ją wybudować Gigantka o imieniu Sansuna, która poczęła dziecko – hybrydę ze zwykłym mężczyzną. Gdy urodziła półczłowieka – półgiganta w ciągu jednej nocy zbudowała Ginatiję.

Ta świątynia do niedawna była uważana za najstarszą na świecie zbudowaną z ociosanych bloków kamienia. Zdetronizowało ją Gobekli Tepe w Turcji. Przy świątyni Ġgantija znajduje się muzeum z zachowanymi doskonale figurkami i co ciekawe im są starsze, tym są piękniejsze i bardziej precyzyjne. Pierwsi osadnicy zdaniem archeologów na Maltę mieli dotrzeć tu z oddalonej o nieco ponad 80 km Sycylii 7900 lat temu. Jak? Tego też już nie potrafią jednoznacznie określić.

Malownicze uliczki, tworzą plątaninę dróg, na których obowiązuje ruch lewostronny. To pozostałość po wpływach kolonii brytyjskiej. Maltańczycy sami wystąpili o zwierzchnictwo królowej angielskiej, mając dość dwuletniego panoszenia się Francuzów. Było to na początku XIX wieku. Wszędzie też znajdziemy pozostałości po starożytnych Rzymianach, Arabach, a nawet Fenicjanach, którzy zawitali tu już w 800 roku przed naszą erą. Zresztą ta bogata historia odbija się w miejscowym języku. Maltański to swoisty miks arabskiego i włoskiego a i ponoć wpływy Fenicjan też w nim słychać.

Potęgę maltańskiego archipelagu zbudowali Joannici. Zakon kawalerów maltańskich otrzymał wyspę od Karola V Habsburga jako lenno. Było to w 1530 roku. Joannici wygnani z wyspy Rodos nie mieli zamiaru tu się osiedlać, ale jednak z biegiem czasu, fortyfikując wyspę, budowali też kościoły i mieszkania dla siebie. Przez dwieście lat, zakon św. Jana z Jerozolimy doprowadził do rozkwitu wyspy. Najpierw surowe kościoły zaczęli ozdabiać najlepsi architekci i malarze. Nowa stolica Valletta – od nazwiska mistrza zakonu zapełniała się architektonicznymi perełkami. W mieście na wzgórzu wybudowali 365 kościołów. Dziś jest już ich więcej. Wiele z nich ma dwie wieże, a na nich dwa zegary. Każdy wskazuje inną godzinę – a to po to by zmylić diabła lub śmierć – jak kto woli. Zresztą dzwony kościelne, w tym najbardziej katolickim kraju na świecie, słychać co chwilę i… ani razu o pełnej godzinie.

Valletta – najdalej na południe wysunięta europejska stolica wpisana jest na listę UNESCO. Jednym z najcenniejszych zabytków jest katedra św. Jana Chrzciciela. Uznawana jest za jedną z najpiękniejszych świątyń barokowych. Wiele razy rabowana i odbudowywana. Ale dla miłośników sztuki to miejsce jest najważniejsze. W oratorium można stanąć oko w oko z mrożącą krew w żyłach sceną: ścięcie św. Jana Chrzciciela. Caravaggio maluje światłem pełną dramatyzmu scenę. Może tym bardziej wiarygodną, bo nad nim samym wsiało widmo kary śmieci za zabicie młodego mężczyzny. Artysta ukrywał się u joannitów, nawet wstąpił do zakonu, ale gdy pobił jednego ze współbraci został wydalony z zakonu i… uciekł na Sycylię. W katedrze w Vallettcie wisi jeszcze jeden jego obraz. Św. Hieronim Piszący.

Urokliwe uliczki w mieście Mellieha szczególnie dobrze prezentują się po zmroku. Sanktuarium Maryjne góruje nad miastem z największą piaszczystą plażą na wyspie. Tu też w czasie II wojny światowej mieszkańcy Malty wydrążyli w miękkiej skale największy schron. W trakcie włoskich czy niemieckich nalotów mogło się tu schronić nawet 4 tysiące osób. Czasem nie wychodzili stąd całymi dniami, dlatego zorganizowali tu choćby porodówkę czy kaplicę.

Port w Marsaxlokk. Tu znów widać, jak różne wpływy kulturowe przenikały się wzajemnie przez wieki. Łodzie i rybaków przed nieszczęściem chroni umieszczone na dziobie oko Horusa. Staroegipski symbol szczęścia i ochrony. Domy zbudowane z wapienia o piaskowym kolorze krzyczą barwą drzwi. Także i tu w porcie. Tworząc cudownie kolorową i przyciągającą oczy mozaikę.

To co jednak przyciąga najbardziej tu turystów z całego świata to krystaliczna woda. Błękitna Laguna w pobliżu wyspy Comino pomiędzy Maltą a Gozo. Woda osiąga tu kolor głębokiego szafiru, gdy odbija się w słońcu od skał. Gdy trafi na piaszczyste podłoże szafir przechodzi w szmaragd… Pocztówkowe obrazki sprawiają, że nie brakuje tu miłośników sportów wodnych i tych, którzy po prostu lubią sycić oczy takim wspaniałym widokiem.

autorka: Agnieszka Kledzik

Odkrywanie Arabii Saudyjskiej to jedna z najfajniejszych przygód w moim podróżniczym życiu. Znów przekonuję się, że stereotypy i uprzedzenia w dużej mierze wynikają z niewiedzy i bezkrytycznej wiary w to, co zobaczyliśmy i przeczytaliśmy w coraz bardziej, niestety, niewiarygodnych mediach. Rzeczywistość zaś bywa zaskakująca.

Kiedy dowiedziałem się, że mam prowadzić wyjazdy z grupami do Arabii Saudyjskiej, nie ukrywam, zaniepokoiłem się. Strzępy informacji na temat tego kraju, które miałem w głowie to głównie mroczne wizje islamskiej teokracji, monarchii absolutnej, w której król jest bogiem,  poniewierka kobiet, w każdym aspekcie życia totalnie zależnych od mężczyzn, sprowadzonych do roli obywateli drugiej kategorii, zamkniętych w domach. Do tego prawo szariatu, zgodnie z którym, nawet za drobne przewinienia przewidziana jest chłosta, za kradzież obcina się rękę, a za większe przestępstwa traci się głowę podczas publicznych egzekucji. A wszystkiego pilnują umundurowane służby z policją religijną na czele…

Internet jest pełen takich informacji, filmów, zdjęć. A wszystko to jak się okazuje bzdury. Wszystko nieaktualne. Odeszło do przeszłości. Wyjazdy wychodzą fantastycznie. Wszyscy wracamy zachwyceni, szczęśliwi i natychmiast pojawiają się nowi chętni na tę przygodę. Warto. Zapraszam.

Kraj zmienia się, otwiera i liberalizuje w niewiarygodnym tempie, za którym często nie nadążają sami Saudyjczycy. Co się stało? Skąd ta zmiana? Wynika ona z pokoleniowej wymiany władzy. Od 1932 r. gdy po wiekach uzależnienia od imperium osmańskiego i walk międzyplemiennych, powstała Arabia Saudyjska jako państwo, władzę sprawował Abd al-Aziz ibn Su’ud. W amerykańskiej terminologii nazwalibyśmy go „ojcem założycielem”. Kimś jak Waszyngton lub Piłsudski.

Po jego śmierci w 1953 r. władzę sprawowali jego synowie. A dzieci miał masę. Jako, że w Arabii Saudyjskiej poligamia jest elementem kultury i religii, ilość jego potomstwa szacuje się na ponad 100, z czego 45 synowie. Jednym z nich jest obecny król Salman ibn Abd al-Aziz Al Su’ud (obecnie 87 letni), który zaraz po dojściu do władzy w 2015 r. mianował księciem koronnym swojego syna, wówczas 30 latka, Muhammada ibn Salmana ibn Abd al-Aziza Al Su’uda, zwanego w skrócie MBS. I wtedy się zaczęło. Zmiany, zmiany, zmiany…

Młody następca tronu de-facto już rządzi krajem. To co jeszcze niedawno wydawało się niemożliwe staje się faktem. MBS ukrócił przywileje i finansowanie członków rządzącej dynastii (największa rodzina królewska na świecie – ok. 20 tys. ludzi), tonuje co bardziej radykalnych islamskich duchownych, zlikwidował policję religijną, sprowadza do kraju liczne zagraniczne inwestycje, rozprawia się z korupcją, wprowadza podatki (do tej pory ich nie było), ogranicza przywileje socjalne, a co za tym idzie państwowe rozdawnictwo. Można już słuchać zachodniej muzyki i oglądać zachodnie filmy. Organizuje się nawet koncerty.

Dał też wiele praw kobietom. Z naszej perspektywy są oczywiste, ale w Arabii Saudyjskiej od zawsze stanowiły podstawę struktury społecznej i tradycji. Saudyjki mogą już prowadzić auta, same wychodzić do kawiarni i siedzieć tam z mężczyznami (także obcymi), same podróżować po kraju i nawet za granicę, mogą pracować w tych samych miejscach z mężczyznami, chodzić z odkrytą twarzą i głową. Tak, tak. Wiem. Tak oczywiste, że aż śmieszne, ale wierzcie mi, z punktu widzenia saudyjskiego społeczeństwa to prawdziwa rewolucja. Do tej pory we wszystkich powyższych czynnościach kobietom musieli towarzyszyć męscy opiekunowie – ojcowie, mężowie, kuzyni czy nawet synowie.

MBS otworzył również kraj na turystów. Od 2 lat, po raz pierwszy w historii, zaczęto wydawać wizy turystyczne. Do tej pory jedyni obcokrajowcy przybywający do Arabii Saudyjskiej to pracujący na kontraktach specjaliści związani z przemysłem naftowym, stanowiącym główne źródło dochodu kraju (przede wszystkim Amerykanie) oraz ekspaci (głównie z Indii, Bangladeszu, Syrii, Pakistanu, Filipin i Afryki Subsaharyjskiej) wykonujący najprostsze, niewymagające kwalifikacji prace. I tu ciekawostka. W kraju liczącym niewiele ponad 30 mln. mieszkańców (a prawie siedmiokrotnie większym od Polski), aż 1/3 (ok. 10 mln) to właśnie ekspaci. Bez nich Arabia Saudyjska dosłownie stanęłaby w miejscu.

MBS, którego ambicją jest zdywersyfikowanie źródeł dochodu i uniezależnienie kraju od ropy, wprowadza w życie plan modernizacji swojego pustynnego królestwa o nazwie Saudi Vision 2030, inwestując m.in. w rozwój branży turystycznej. Na niezmiernie długiej linii brzegowej kraju i wyspach powstają dziesiątki hoteli i nowoczesnych kurortów, odnawiane są zabytki i całe dzielnice, starych, średniowiecznych miast, remontowany i rozbudowywany jest, już teraz zresztą fantastyczny, system dróg i autostrad. A przede wszystkim liberalizują się obyczaje, co sprawia, że przebywanie tam jest niezmierną przyjemnością. Tak miłych, otwartych, i gościnnych ludzi nie spotkałem dotąd nigdy i nigdzie. Jako, że wielu z nich nigdy nie miało kontaktu z obcokrajowcami podróżującymi po ich kraju, spotykając nas wręcz emanują serdecznością i ciekawością. Jesteśmy dla nich nowością i swego rodzaju „oknem na świat”.

Do tego gościnność jest niejako wpisana w tradycję islamu, więc często zdarzało nam się, że całą grupą zapraszano nas na wystawne obiady do prywatnych domów czy po prostu na posiadówkę przy kultowych daktylach i słabej arabskiej kawie z nieprażonych ziaren, o charakterystycznym zielonkawym kolorze. Nigdy nie zapomnę, jak właściciel hotelu, w którym wynikło drobne nieporozumienie z rezerwacją, przepraszając wręczył mi przedpłacony rachunek za śniadanie, które ufundował całej grupie w pobliskiej restauracji, wydając na to kilkaset dolarów. To była 10-cio daniowa poranna uczta. Przyznam, że aż nam się głupio zrobiło. Gdziekolwiek byliśmy okazywano nam pomoc i sympatię. Czy byli to sprzedawcy w sklepach, czy obsługa hoteli, czy policja, czy po prostu zwykli przechodnie.

Oczywiście, przyzwoitość nakazuje respektowanie miejscowej kultury i religii, ale nawet gdy wchodząc do meczetów miałem nieco zbyt krótkie spodnie lub kobietom lekko odkryło się ramię lub kolano, miejscowi podchodzili do tego ze zrozumieniem i tolerancją. A że większość z nich lepiej lub gorzej włada angielskim, problemów komunikacyjnych prawie nie było, a gdy czasem się pojawiły, sprawę rozwiązywał tłumacz google. Internet działa tu doskonale, choć niektóre strony (zwłaszcza pornograficzne i krytykujące islam oraz rodzinę królewską) są zablokowane. Czuliśmy się komfortowo i niezmiernie bezpiecznie. W związku z ostrym prawem i surowymi karami, przestępczość tu prawie nie istnieje, a do tego wszyscy mieliśmy odczucie, że turysta jest nietykalny.

Arabia Saudyjska ma do zaoferowania turystom naprawdę wiele i oprócz dwóch świętych miast islamu – Mekki i Medyny, częściowo zamkniętych dla ludzi niebędących muzułmanami, wszędzie można swobodnie podróżować. Fantastyczne krajobrazy, kuchnię, historię zmieszaną z nowoczesnością, chłonie się tu garściami.

Ogromne wrażenie robi właściwie wszystko. Nowoczesna, pełna drapaczy chmur stolica – Rijad. Siedmiomilionowa metropolia mająca ambicje konkurowania z Dubajem. Drugie co do wielkości miasto kraju – Dżudda, z cudownym starym miastem, niepowtarzalnym klimatem Orientu, kosmopolityczna, z ważnym portem pasażerskim, brama do Mekki, przez którą co roku przewijają się miliony pielgrzymów udających się w pielgrzymkę do tego świętego miasta islamu.

Wspaniałe średniowieczne miasta, wioski, fortece, warownie, zamki, w charakterystycznym stylu, zbudowane z gliny i słomy, których są tu setki. Niesamowite góry na południu kraju, z wijącymi się dziesiątkami mil serpentynami, po których jazda dostarcza nieziemskich wrażeń. „Saudyjskie Zakopane” – Abha z pobliskim Parkiem Narodowym Asira i najwyższym szczytem kraju Dżabal as – Sauda, wznoszącym się na 2985 m. n.p.m. (prawie 10 tys. stóp) i licznymi, malowniczymi szlakami trekingowymi.

Największa na świecie oaza Al Ahsa z położonym na jej terenie miastem Al-Hofuf. Starożytny Nadżran, położone blisko granicy z Jemenem miasto ze wspaniałym targiem, gdzie można kupić oryginalne, ręcznie robione arabskie ozdoby, ubrania, olejki, perfumy, doskonałe jedzenie i rożnego rodzaju pamiątki. Takich targów w Arabii Saudyjskiej jest więcej i za każdym razem, będąc na nich, miałem wrażenie przeniesienia się w czasie.

Doskonale zachowane, pustynne miasto Hegra z I w. p.n.e. Zbudowane przez Nabatejczyków, ten sam lud, który zbudował słynną jordańską Petrę (notabene to najlepiej zachowane tego typu budowle na południe od Perty i pierwszy obiekt w Arabii Saudyjskiej wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO).

Jedne z najlepiej zachowanych i najstarszych rysunków naskalnych na świecie w pobliżu miasta Jubbah. Płytko położone, nieziemskie rafy koralowe, które można podziwiać godzinami jedynie z rurką do nurkowania, niczym nie ustępujące tym w Egipcie ale za to bez tłumów. Wspaniałe, piaszczyste pustynie ciągnące się setkami mil i starożytne oazy na dawnych szlakach karawan oraz studnie do dziś wykorzystywane jako ujęcia wody. Dzikie wielbłądy pasące się obok dróg i targi wielbłądów, gdzie Beduini zaganiają swoje stada, także robią ogromne wrażenie. Kuchnia, która swoim smakiem i jakością powala na kolana…

I tak mógłbym długo, długo, długo. Odwiedzając wszystkie te miejsca, przejeżdżając tysiące mil, zrozumiałem, że kraj ten jest tak wielki i różnorodny, że za każdym pobytem tutaj odkrywa się coś nowego.

A co najważniejsze, kraj jest naprawdę „dziewiczy”. Nietknięty i niezepsuty masową turystyką. Mimo otwarcia na świat, przyjezdnych jest tu jeszcze naprawdę niewielu. To zaledwie początek masowego ruchu turystycznego. W ciągu kilku lat, Arabię Saudyjską prawdopodobnie zaleje fala przybyszy z Zachodu, „zadeptując” zabytki i miasta, zmieniając tę cudowną mieszankę tradycji i nowoczesności, starego i nowego w komercyjny jarmark. Dlatego gorąco namawiam do odwiedzenia kraju Saudów, póki jest jeszcze nieskomercjalizowany, a mieszkańcy otwarci, nietraktujący turystów jako „zło konieczne”. Zapewniam, że nie będziecie żałować.

Autor: Jacek Winiarski

fot. pixabay

 

Elephant rock in Saudi Arabia

 

Zapraszamy na Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej – Katar 2022 – Doha i Dubaj

Jeden z największych cudów natury ukrywa się w lesie deszczowym na granicy Argentyny i Brazylii. Na rwącej rzece, na długości około trzech kilometrów z 275 kataraktami swoją potęgę malują wodospady Iguaçu. Wysokość wodospadów ma średnio 62 metry a wśród nich najwyższy Gardziel Diabelska ze swoją monumentalną wysokością 82 metrów.

Iguaçu z języka Guarani oznacza wielka woda. Z wodospadami związana jest stara legenda, która przybliża nam wierzenia i tradycje rdzennych ludów Brazylii oraz wyjaśnia jak doszło do powstania tego cudu natury. Dawno dawno temu światem rządził Mboi – bóg w kształcie węża. Wódz plemienia zamieszkującego tereny nad rzeką miał córkę Naipi, o wyjątkowej urodzie. Dziewczyna była tak piękna, że jak się przeglądała w lustrze rzeki nurt wody się zatrzymywał. Ojciec poświęcił swoją córkę bogu Mboi. Wśród wojowników plemiennych był młody śmiałek o imieniu Tabora, który zakochał się w Naipi. Los młodej Naipi odmienił waleczny Tabora, porwał ją i uciekali czółnem w dół rzeki. Mboi dowiedział się o całej sytuacji i bardzo się wściekł. Postanowił się zemścić i doprowadził do pęknięcia ziemi wzdłuż rzeki, przy czym powstał uskok i uformowały się piękne wodospady. Młodzi kochankowie zaginęli w otchłani wody, Naipi została przekształcona w skałę, a Taroba w jedną z palm położoną na skraju rzeki.

Spacerując wzdłuż rzeki po stronie brazylijskiej podziwiamy potęgę i piękno tych malowniczych wodospadów, natomiast park po stronie argentyńskiej pozwala zanurzać się w magię tej wielkiej wody. Pośród magii wodospadów spotykamy na naszych szlakach różne gatunki ptaków i zwierząt zamieszkujących ten wielki obszar lasu deszczowego, a wśród nich ostronosy, kajmany, aguti, małpki sapajusy, kolorowe modrowronki pluszogłowe, okazałe tukany i wiele innych gatunków. Na wiele lat przemierzania i eksplorowania Brazylii miałem okazję spotkać w Parku Narodowym Iguaçu wielkiego kota, symbol parku, jaguara. Siedząc na ławce przy drodze prowadzącej przez las w pewnym momencie wynurzył się dorosły jaguar i pięknie przedefilował przez drogę i zniknął po drugiej stronie w lesie. Chwile spędzone pośród wodospadów to niezastąpiona bliskość przyrody jak i poznawanie potęgi i siły wody.

Wodospady Iguaçu to największa atrakcja stanu Parana, ale nie jedyna. Rzeka Iguaçu wpada do rzeki Parana i to ujście stanowi styk trzech granic Argentyny, Brazylii i Paragwaju. Po stronie brazylijskiej znajduje się miasto Foz do Iguacu, a przez rzekę Parana mamy paragwajski Ciudad del Este. Nie zapomnijmy o trzeciej siostrze Argentynie, gdzie w lesie deszczowym ukrywa się malutkie miasteczko Puerto del Iguazu. Miejsce niesamowite, które pozwala na odwiedzenie tych trzech pięknych krajów i poznawanie różnych kultur jak i tradycji ich mieszkańców.

Obok przyrody możemy smakować rarytasy tych trzech kuchni. Brazylia i Argentyna słyną z wyjątkowego podawania wołowiny, co sprawia że próbujemy słynnych steków znanych na całym świecie. W Paragwaju gdzie dominuje kuchnia rdzennych plemion próbujemy różnych smakołyków na bazie kukurydzy jak sopa paragwajska. I nie jest zupa, a bardzo smaczna potrawa zapiekana w piecu, którą koniecznie trzeba spróbować.

Przemierzając tereny stanu Parana w Brazylii oraz prowincji Misiones w Argentynie odnajdujemy wiele akcentów, która zbliżają nas do naszej polskiej tradycji, gdyż są to obszary zamieszkałe przez przybywających od XIX wieku imigrantów z Polski i ich potomków. Pierogi i bigos są daniami często spotykanymi pośród typowo brazylijskich czy argentyńskich dań. Obok skarbów kulinarnych napotykamy świątynie katolickie budowane przez naszych rodaków, którzy do dziś utrzymują polskie obrządki religijne. Ale Polonusy także mają duży udział w hodowlach ostrokrzewu paragwajskiego i produkcji słynnego napoju jakim jest yerba mate. Słynny napój jest tradycją w Argentynie, Urugwaju, Paragwaju czy południowej Brazylii i stanowi nieodzowny rytuał dnia codziennego. Przemierzając ten ciekawy szlak będziemy smakować tego wartościowego napoju.

Pośród cudownych akcentów ludów rdzennych jak i malowniczej przyrody odnajdujemy pozostałości po działalności misji jezuickich we wszystkich trzech krajach. San Ignacio w Argentynie czy Trinidad w Paragwaju zachowały część starych misji z wieków XVII i XVIII, które wpisane są na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Przemierzając te malownicze tereny poznamy ciekawe historie z początków zasiedlania tych ziem przez Europejczyków. Architektura sakralna i nie tylko, a mianowicie struktury małych osad, gdzie głównymi mieszkańcami były ludy rdzenne zaciekawiają Każdego odwiedzającego.

Historia, tradycje i malownicza unikatowa przyroda zachęcają do odwiedzenia styku trzech granic Argentyny, Brazylii i Paragwaju. Wielkie rzeki, wodospady jednym słowem „Wielka Woda” stanowi kolebkę wielu ważnych wydarzeń, które doprowadziły do mieszania się różnych kultur tych rdzennych jak i przybyłych na przełomie wieków, a wśród nich odnajdziemy polskie akcenty. Magiczne miejsca pełne legend jak i wielkich osiągnięć techniki z kolosalną zaporą wodną  Itaipu na rzece Parana. W tak bliskim sąsiedztwie i przy nie dużym nakładzie czasu poznajemy trzy różne kultury latynoskie a do tego odpoczywamy pośród rodzimej przyrody tamtych obszarów. Niewątpliwe przy tym wszystkich splendoru dodają wpisane w 2011 roku na listę siedmiu cudów świata natury majestatyczne wodospady Iguaçu.

autor: Tomek Kowalski

 

Nie muszę chyba nikogo zapewniać o unikatowości Gruzji. Ten niewielki kraj położony na pograniczu dwóch kontynentów w sercu majestatycznych gór Kaukazu jest mozaiką, w której znajdziecie i smaczki europejskie i azjatyckie i bliskowschodnie. Jeśli o jakimś miejscu powinno się powiedzieć, że to tygiel kulturowy to bezsprzecznie jest nim właśnie Gruzja.

Mieszkańcy tego górskiego kraju mają się czym pochwalić i mają czym nas zachwycić. Czy to tętniące nowoczesnym życiem, a zarazem dbające o tradycje metropolie Tbilisi czy Batumi, czy pradawne zagubione u podnóży szczytów Kaukazu małe góralskie wioseczki, które od czasów średniowiecza niewiele się zmieniły. Ale pomiędzy tymi wszystkimi smaczkami, górskimi panoramami, archaiczną średniowieczną architekturą, wyjątkowo smakowitą i różnorodną kuchnią jest w Gruzji coś szczególnego. Tym czymś jest wino i jego historia.

Enoturystyka, czyli turystyka winiarska jest bardzo popularną formą podróżowania i poznawania świata, polegającą na odwiedzaniu miejsc uprawy winorośli, poznawaniu regionów winiarskich i ich szeroko pojętej kultury. Przewodnim motywem Waszej podróży nie musi być wino, ale polecam Wam wpleść do planów wycieczki miejsca związane z tą właśnie gałęzią kultury. I świadomie piszę tu o kulturze, a nie o wielkim przemyśle. Ni jak bowiem nie mogę porównać gigantycznego przemysłu winiarskiego z Kalifornii, Chile, czy Hiszpanii z tym co zobaczycie właśnie w Gruzji. W końcu już w Biblii znajdziemy informację o tym, że to właśnie w tym rejonie świata po ustąpieniach wód potopu Noe (fakt, przez przypadek) stworzył pierwsze wino i upił się nim.

Gruzini są dumni nie tylko z tej historii, ale po prostu z faktu, że to u nich wino po raz pierwszy ujrzało światło dzienne i rozweseliło ludzkie umysły. Ale to nie jedyny motyw biblijny w historii wina na Zakaukaziu. Otóż Święta Nino, apostołka i patronka Gruzji, przybywając do tego kraju, sporządziła krzyż z dwóch gałęzi winorośli, przewiązanych jej włosami. Krzyż Świętej Nino z gałęzi winorośli jest religijnym symbolem kraju i spotyka się jego niemal wszędzie. Ale nie tylko biblia wskazuje Gruzję i cały region jako kolebkę wina. Także nauka, a dokładnie archeolodzy dowodzą na prawdziwość tez płynących z Biblii. Naukowcy datują początek uprawy winorośli w tym regionie na około 7 tysięcy lat przed naszą erą, a niektórzy badacze przesuwają tę granicę nawet do 10 tysięcy lat.

Tym co przyciąga do Gruzji miłośników wina jest nie tylko jego historia zapisana w księgach lub udowadniana przez naukowców, ale także jej żywotność w tradycjach i sposobie jego produkcji. To tu właśnie znajdziecie unikatowe sposoby na jego produkcję i sposób przechowania. Wszędzie w świecie wino, które kosztujecie przechowywane jest w drewnianych lub stalowych beczkach.

Tylko na Kaukazie będziecie mogli skosztować win, które leżakowały w glinianych naczyniach przypominających swoim kształtem amforę. To nie tylko kwestia wyglądu naczynia, ale także smaku i walorów zdrowotnych trunku. Ojczyzna wina jest zatem miejscem idealnym do degustacji napoju bogów jakim jest wino. Ma na to wpływ nie tylko już wspomniany sposób przechowania, ale także różnorodność szczepów. Ile jesteście wstanie wymienić spośród nich? Otóż w samej tylko Gruzji jest ich ponad pięćset sklasyfikowanych, a co chwile badacze odnajdują gdzieś w zapomnianych dolinach kolejne nieznane im szczepy i odmiany.

Wspomniałem już o właściwościach zdrowotnych picia wina (oczywiście z umiarem), ale warto Wam wiedzieć, że w masowej produkcji wina z reguły producenci zmuszeni są dodawać sztucznie hodowane drożdże, ale nie w Gruzji. Tu, w warunkach klimatycznych Zakaukazia fermentacja zachodzi z udziałem dzikich drożdży, dzięki czemu win gruzińskich nie potrzeba siarkować. Badacze udowodnili już, że takie wina (ciężko je dostać w supermarkecie) są o wiele zdrowsze od tych produkowanych w sposób masowy. Może to właśnie dlatego Gruzini są narodem o wyjątkowo zdrowych sercach, a ich długowieczność jest wręcz legendarna.

Wino w Gruzji to coś więcej niż trunek. Gruzini twierdzą, że twórcom ich alfabetu posłużyły za wzór liter pędy winorośli. W architekturze sakralnej kraju bez trudu odnajdziecie motywy winorośli. Tu odwiedzając region Kwewri dowiecie się także dlaczego sposoby produkcji wina zostały wpisane na listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Zatem, do Gruzji: po zdrowie, po radość, po wspólne z Gruzinami niekończące się słynne toasty. A to wszystko w miejscu tak malowniczym i tak naturalnym o jakie trudno w naszym zachodnim uprzemysłowionym świecie, gdzie wino powoli staje się niestety tylko kolejnym produktem na sklepowej półce.

fot. Grzegorz Buśko  

Peru to jeden z najbardziej zróżnicowanych krajów świata, wyróżniający się wieloma kulturami i wieloma językami od keczua czy ajmara po język hiszpański.

Historia Peru dzieli się na dwa główne okresy przed kolumbijski i po kolumbijski. Peru to kraj o głębokiej tradycji rdzennych ludów oraz silnie związany z obyczajami narzuconymi  przez hiszpańskich konkwistadorów, którzy przybyli na te ziemie w pierwszej połowie XVI wieku. Te dwa główne trendy miały wpływ na tradycje i kulturę i doprowadziły do mieszania się poglądów i wymiany obyczajów. Wiele ciekawych miejsc historycznych wkomponowanych jest w bogaty przyrodniczo krajobraz Peru. Od lasów regionu Amazonii, długiej i różnorodnej linii brzegowej Pacyfiku po ośnieżone pięciotysięczniki pasma Andów

Przed przybyciem Hiszpanów tereny dzisiejszego Peru znajdowały się w obrębie Państwa Inków. Tereny pośród szczytów And nie były łatwym miejscem do zamieszkania, stąd wiele plemion stworzyło swoje osady mieszkalne wysoko w górach, co dało początek kulturze andyjskiej.  Jednym z ważniejszych miejsc skupiającym wiele historii i tradycji jest Cuzco i okolice.   Stanowiska archeologiczne, cudowne pasma górskie, miejsca związane z kulturą i tradycjami rdzennej ludności, wspaniała gastronomia przyciągają do poznania tego cudownego miasta na mapie świata. Cuzco co oznacza w języku keczua  „pępek świata” do dzisiaj jest jednym z najważniejszych miast.

Okres przed jak i kolonialny pozostawił bardzo silne dziedzictwo artystyczne i religijne, które mówi wiele o historii Peru. Pierwsza archidiecezja w Ameryce Południowej to właśnie Cuzco. Na uwagę zasługują w Cuzco piękne budowle kolonialne, pośród których mamy kościoły jak i domy oraz pałacyki bogatych kolonizatorów. Spacerując ulicami ciągle napotykamy pośród wszystkich budowli pozostałości po inkaskiej potędze.

Kamienne fundamenty inkaskie wkomponowane w monumentalne obiekty epoki kolonialnej ukazują architektoniczną hybrydę dwóch cywilizacji. Cudowna mieszanka dwóch różnych okresów jak i sposobów budowania. Nie ma końca w spacerowaniu malowniczymi uliczkami tego okazałego i pełnego historii miasta.

Położone powyżej 3000 metrów nad poziomem morza, w pięknej dolinie otoczonej strzelistymi szczytami, Cuzco jest bramą do poznania ukrytego w lesie deszczowym słynnego Machu Picchu. Niesamowity dzień w tym zagubionym mieście Inków przenosi nas w czasie i pozwala podziwiać ciekawe świątynie oraz budowle.

Spacerując uliczkami czujemy się jak Inkowie poznajemy tradycje tych rdzennych mieszkańców Peru. Machu Picchu czyli stara góra nawiązuje do szczytu na którym mieści się miasteczko ale i tak każdy zachwyca się pięknym widokiem Huayna Picchu, góry, która króluje nad pięknymi inkaskimi budowlami. Wiele historii oraz przebywanie w miejscu kultu inkaskiego ukazuje jak zorganizowanymi i pełnymi innowacji byli Inkowie.

Okolice Cuzco bogate są w wiele miejsc jak: Święta Dolina Inków, saliny Maras, wiele stanowisk archeologicznych oraz do tego jeszcze cudowna przyroda i krajobrazy. Na szlakach towarzyszą nam typowe gatunki zwierząt dla Peru. Często spotykamy lamy lub alpaki, udomowione jeszcze za czasów przed kolonialnych. Lamy zawsze były bardzo ważnymi zwierzętami w historii Peru. Ludy prekolumbijskie wierzyły, że lamy pełnią funkcję niezbędnego łącznika między ludźmi a górskimi duchami Wamani. Stąd też ozdabianie lam kolorowymi wstążeczkami czy kostiumami jest symboliczne i związane z oddaniem szacunku dla wamani. Pasterze kojarzą zwierzęta z nadprzyrodzonymi istotami i wierzą, że są własnością duchów.

Oprócz lam czy alpak przemierzając Kanion Colca możemy spotkać godnie szybujące nad szczytami And kondory.  Kondor jest bardzo ważnym ptakiem w kulturze inkaskiej, razem z pumą i wężem uważany był za „świete zwierzęta”, które symbolizują świat niebiański, świat ludzi i świat podziemia. Kondor jest postrzegany jako niebiański posłannik, łącznik miedzy bogami i gwiazdami a światem żywych. zapraszamy na wycieczkę: Peru – w Królestwie Lam i Kondorów

Przemierzając Peru poznajemy wiele ciekawostek z tradycji plemion andyjskich. Te i inne wierzenia plemion andyjskich, stare tradycje poprzeplatane z nowymi obserwujemy każdego dnia naszej podróży i to bardzo przyciąga wszystkich do tego cudownego kraju.

Peru jest także popularnym krajem ze względu na wspaniałą tradycję gastronomiczną: ceviche, pisco, lomo saltado i wiele innych dań. Lista dań jest długa ale jest jedno, które nie pozostawia nikogo obojętnym, mianowicie cuy, czyli świnka morska. Tradycyjne danie ludów andyjskich, które do dziś jest kultywowane i jest jedną z ważniejszych potraw przyciągającą ciekawość każdego odwiedzającego Peru. W kulturze andyjskiej świnkę morską podaje się na uroczystościach rodzinnych jako danie, które ma scalać rodzinę. Jedzenie świnki morskiej jest aktem zjednoczenia z bliskimi, a jednocześnie podnosi dostojność tego zwierzątka. Jest to bardzo ważny element kuchni peruwiańskiej aż Ministerstwo Rolnictwa ogłosiło drugi piątek października jak Narodowy Dzień Świnki Morskiej.

Podróż do Peru to poznanie miast tętniących życiem z godnymi pozazdroszczenia zabytkami i cudowną przyrodą, różnorodną na każdym kroku. Wspaniała przygoda z historią, tradycjami plemion andyjskich, wierzeniami inkaskimi i przy tym wszystkim pośród malowniczej natury tropikalnej po wysokogórską.

 

Autor: Tomek Kowalski

W ostatnich miesiącach wielokrotnie miałem okazję odwiedzić Nubię, ongiś nazywaną krainą złota czy krainą wędrujących łuczników. Kiedyś, kraina bogata i dumna po zdominowaniu przez Egipt popadła w zapomnienie. Pierwszym badaczem przybliżającym nam ten historyczny obszar był polski wybitny egiptolog Kazimierz Michałowski, którego biografię warto poznać bliżej, ale dziś nie o nim, lecz o wielkich zmianach, które dotykają tę krainę w przeciągu ostatnich 60 lat.

Pogranicze egipsko-sudańskie, bo o tym obszarze mowa to fragment Pustyni Sahara przecięty błękitną wstęgą Nilu i jednym z największych na świecie sztucznych zbiorków wodnych, jakim jest Jezioro Nasera. I właśnie budowa tego zbiornika w latach 60. XX wieku zmieniła tę krainę nie do poznania, gdyż wraz z budową zapory Asuańskiej na Nilu i samego jeziora zniszczone zostały bezpowrotnie wsie Nubijczyków zamieszkujących brzegi rzeki, a wraz z nimi zniszczeniu uległ styl życia tutejszych mieszkańców, jak i lokalna gospodarka, a sami mieszkańcy zasilili i tak już przeludnione miasta i wsie położone w dolinie Dolnego Nilu. I właśnie to wyludnienie Nubii, jak i narastające przeludnienie Doliny Nilu popchnęły władzę w Kairze do rozpoczęcia kolejnego po budowie zapory Asuańskiej wielkiego przedsięwzięcia, jakim jest Projekt Tuszka nazwany tak od nieistniejącej już wsi Nubijskiej.

Trzydzieści kilometrów na północ od znanej na całym świecie świątyni w Abu Simbel leży największy plac budowy współczesnego Egiptu. Gdy w 1998 r. rozpoczynano tu pierwszy etap Projektu Rozwoju Doliny Południowej (Southern Valley Development Project), była to najambitniejsza egipska inwestycja od czasów Wielkiej Tamy Asuańskiej. Rząd egipski obiecywał, że powstanie tu „nowa dolina Nilu”, która rozkwitnie wzdłuż starej. Początki inwestycji były obiecujące. Zbudowano długi na 250 kilometrów kanał, którego nazwa honoruje szejka Zajida ibn Sultan Al Nahajjana, prezydenta Zjednoczonych Emiratów Arabskich, które dofinansowały budowę kwotą 100 milionów USD. Kolejnym etapem wielkiej inwestycji było napełnianie wodami Nilu potężnej doliny położonej pośrodku wapiennych wzgórz Pustyni Libijskiej będącej częścią Sahary. To wszystko miało dać Egiptowi nowe tereny rolne o powierzchni 210 tysięcy hektarów, dać zatrudnienie 2,8 milionom ludzi w rolnictwie i rybołówstwie, a także turystyce i górnictwie i przemyśle metalurgicznym, bo region obfituje w cenne surowce. W sumie na tereny wyrwane pustyni planowano przesiedlić aż 16 milionów mieszkańców Doliny Nilu.

Plany ambitne, nieprawdaż? A ile z tego udało się zrealizować? Niestety, przez kilka lat przedsięwzięcie, zamiast rosnąć, przyprawiało o ból głowy kolejne rządy Egiptu. Od rewolucji zwanej arabską wiosną na budowach niewiele się działo aż do przejęcia władzy przez wojsko i prezydenta Al Sisi. Teraz projekt nabiera nowego rozpędu, ale pochłania także coraz większe koszty. To wszystko za sprawą Sahary, która wcale nie tak łatwo daje sobie wydrzeć kolejne obszary. Okazuje się bowiem że skały wapienne, które miały zatrzymywać wodę przed przesiąkaniem, jednak przepuszczają wodę w dolne partie ziemi, co powoduje znaczny ubytek drogocennego materiału, jakim jest woda. Także parowanie w wyniku wysokich temperatur jest znacznie wyższe, niż pierwotnie zakładano. To wszystko każe nam obawiać się, że całość projektu okaże się porażką, gdyż zbiornik Toshka zamieni się w zbiornik wody słonej, a grunty okażą się nieprzydatne dla rolnictwa i przemysłu. Ponadto ludzie wcale nie mają zamiaru przeprowadzać się znad Nilu na pustynię, jest tu bowiem po prostu dla nich za gorąco, a i odległość od większych miast po prostu zbyt duża. Dlatego większa część zbudowanych tu osiedli po prostu stoi pusta.

Nie mniej Egipcjanie nie poddają się bez walki. Mimo przeciwności losu nadal starają się doprowadzić projekt do szczęśliwego końca. Może to będzie jednak szansa na odrodzenie Nubii, ongiś krainy złota a wraz z nią na renesans nubijskiej kultury i tradycji zapomnianego narodu.

Jeśli chcesz zobaczyć na własne oczy ten wielki projekt egipski XXI wieku, udaj się na wycieczkę do Egiptu. Polecam serdecznie wyprawę z biurem podróży Rek Travel, podczas której będziesz mógł odkryć skarby Nubii – Krainy złota i wędrujących łuczników.

autor: Kordian Gdulski